Co się zmieni w szkolnictwie wyższym w 2024 roku? Część I
Nowe władze rektorskie i dziekańskie na wielu uczelniach i nowa ekipa w resorcie zarządzającym szkolnictwem wyższym. To zmiany, które na pewno nastąpią w 2024 r. w polskim świecie akademickim. Czy czekają nas także zmiany systemowe związane z organizacją, zarządzaniem i finansowaniem uczelni oraz badań naukowych?
Na dzisiaj jedyna pewna zmiana, to wybory władz rektorskich, co wynika z kalendarza czteroletnich kadencji i rozwiązań systemowych (ustawowych i statutów uczelnianych). Rektorzy będą mianowali nowe władze dziekańskie i instytutowe (czasami po rekomendacji organów kolegialnych, jak Rady Wydziałów). Ponieważ wybory odbędą się wiosną, zapewne będą dokonywać się według obecnych wytycznych. Nawet jeśli nowe władze ministerialne będą chciały ustanowić inne “zasady gry” przy ustalaniu władz szkół wyższych, to raczej nie zdążą do “akademickiego sezonu wyborczego”. Nowi rektorzy będą wskazywani przez Rady Uczelni z myślą “z tyłu głowy” – idą zmiany. A potem same władze muszą zbudować zespoły zarządzające uczelnią tak, żeby uporać się z wyzwaniami. Będzie to więc raczej tendencja zmiany, a nie kontynuacji. Jakiej zmiany? Zajrzyjmy do szklanej kuli.
Co zapowiada koalicja w szkolnictwie wyższym?
Partie przygotowujące się do objęcia władzy po wyborach parlamentarnych ogłosiły umowę koalicyjną, w której opisały swoje intencje związane ze szkolnictwem wyższym. Z natury rzeczy stanowi ona kompromis między programami Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, Polski 2050 i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Z natury rzeczy niewiele z tych zapisów wynika. Dlatego wspomniałem o intencjach, a nie planach. Nowa ekipa resortu (resortów?) szkolnictwa wyższego i nauki będzie musiała lawirować. Prowadzić “nawę ministerialną” między rozbujanymi falami oczekiwań środowiska akademickiego, a rafami wbudowanymi w system oświaty powszechnej i wyższej w ciągu ośmiu lat rządów Prawa i Sprawiedliwości. Mamy zatem więcej pytań, niż odpowiedzi.
Czego możemy oczekiwać w świecie akademickim po nowym rządzie? Umowa koalicyjna mówi “co” chce zmienić, ale nie mówi “jak”. Wspomina o:
- odpolitycznieniu uczelni,
- przywróceniu autonomii,
- wyższym poziomie finansowania,
- zmianie systemu punktacji za publikacje naukowe,
- zwiększeniu nakładów na badania i rozwój,
- stworzeniu sprawnych kanałów wymiany wiedzy pomiędzy środowiskiem akademickim oraz przedsiębiorcami,
- otoczeniu szczególną troską badań nad dziedzictwem historycznym i kulturowym.
Jak widać, są to hasła mile brzmiące w uszach wielu akademików. Jednak są one na tyle ogólne, że można tylko antycypować kształt planowanych zmian. Na pewno wiele zależy od tego, kto i jak będzie te zmiany wprowadzać. Czyli hasłowo: w jak ułożonym resorcie i pod kuratelą jakiego ministra.
Czy będą dwa ministerstwa “edukacyjne”?
Jednym z najgłośniej formułowanych postulatów władz akademickich jest powrót do podziału resortowego na ministerstwo edukacji narodowej i ministerstwo szkolnictwa wyższego. Za takim rozwiązaniem opowiedziały się m.in. Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich, władze Polskiej Akademii Nauk i Rada Główna Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Także ze strony szkolnictwa powszechnego słychać głosy za powrotem do dwóch ministerstw, opowiada się za tym np. Związek Nauczycielstwa Polskiego. Nic dziwnego, rządy ministra Czarnka dopiekły wielu osobom związanym z polską edukacją i nauką. Zatem wszystko, co się z nim kojarzy – uznawane jest za patologię wymagającą naprawy. Gdybym miał obstawiać: jedno czy dwa ministerstwa – nie miałbym wątpliwości, że MEiN zostanie rozdzielony.
Są poważne argumenty za opcją “jedno ministerstwo”. Dawałoby to szansę na całościowe spojrzenie kształcenia dzieci i młodzieży, traktować je jako jeden proces i zarządzać z jednego źródła. Niestety działania PiS po 2021 r. pogrzebały pomysł na długie lata. Nawet osoby, które dostrzegały wartość w idei “jednego ministerstwa”, teraz są za jego podziałem. Dobrze wyraża takie spojrzenie opinia prof. Politechniki Rzeszowskiej Romana Wdowika, wyrażona na LinkedIn po wyborach do parlamentu 15.10.2023 r.: “Rzeczywiście, dawno temu także i mi wydawało się, że istotne jest całościowe spojrzenie na wyzwania edukacji, ponieważ synchronizacja efektów kształcenia na poziomie szkół średnich i wyższych jest tragiczna do dzisiaj – i tutaj myślałem o tym, aby było jedno ministerstwo, wspólne planowanie itd. Teraz, ten model jednego ministerstwa w tym zakresie się nie sprawdza – tak to czuję. Przestałem wierzyć w to, że komukolwiek zależy na tej synchronizacji. (…).”
Kto po ministrze Czarnku?
Formuła “dwa ministerstwa” wydaje się być bardziej prawdopodobna ze względu na zainteresowanie chęcią zmian systemowych przez niemal wszystkie środowiska przyszłej koalicji rządowej. Mnożą się giełdy nazwisk z Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, Polski 2050. Właściwie tylko PSL nie zgłasza aspiracji do zarządzania edukacją, ale pamiętajmy, że i w rządach PO-PSL miało swoją reprezentację w Alei Szucha. Dwa ministerstwa oznaczają dwa razy więcej stanowisk dla polityków. Nie łudźmy się, że to sprawa zupełnie bez znaczenia.
Inna rzecz, że jako kandydaci do objęcia stanowiska szefa MEiN są wskazywani nauczyciele: Przemysław Staroń z Polski 2050, Marcin Józefaciuk z KO, wieloletni dyrektor i wicedyrektor Zespołu Szkół Rzemiosła w Łodzi. I jeśli nawet byliby świetni jako zarządzający zmianami w szkolnictwie powszechnym, pytanie czy udźwignęliby także zajmowanie się tematyką szkół wyższych i nauki.
Pozostali kandydaci – a konkretniej kandydatki – do szefostwa resortu znane są w mediach z protestów wobec działań ministra Czarnka, głównie tzw. Lex Czarnek i Lex Czarnek 2.0. Dwie spośród czterech aspirujących “w ministry” z Koalicji Obywatelskiej znają specyfikę akademicką z doświadczeń zawodowych. Katarzyna Lubnauer z pracy wykładowcy na Uniwersytecie Łódzkim, a Barbara Nowacka z zarządzania prywatną Polsko-Japońską Akademią Technik Komputerowych. Z kolei pozostałe kandydatki nie miały do tej pory wiele wspólnego zawodowo ze szkolnictwem. Kinga Gajewska to z wykształcenia politolożka i prawniczka, zawodowo szybko weszła w świat polityki, jako radna wojewódzka i posłanka. Czwarta z typowanych kandydatek KO, czyli Krystyna Szumilas ma – moim zdaniem – niewielkie szanse na objęcie kierownictwa resortu. Jako minister MEN w latach 2011-2013 dała się we znaki wielu nauczycielom i z pewnością jej nominacja byłaby uznana za głęboki afront.
Na liście typowanych została jeszcze Agnieszka Dziemianowicz-Bąk z Lewicy. I ta kandydatura ma wiele atutów z punktu widzenia doświadczenia zawodowego zarówno ze świata oświaty, jak i akademickiego. Jako badaczka-pedagożka, analizowała m.in. aktywność edukacyjną samorządów, a jako społeczniczka zakładała przedszkola w terenach wiejskich. Zna więc problemy w rozwiązaniach systemowych, ale i realia pracy placówek badawczych – z pracy w Instytucie Badań Edukacyjnych.
A może obejmie resort szkolnictwa wyższego ktoś spoza grona aktywnych polityków? Nie zdziwiłbym się, jeśli propozycję ministrowania dostał i analizuje przedstawiciel środowiska akademickiego. Na przykład z grona Polskiej Akademii Nauk lub byłych rektorów uczelni publicznych. To opcja prawdopodobna zwłaszcza przy przeprowadzonym podziale MEiN.
W następnej części swoich rozważań spróbuję przewidzieć, jakie w 2024 r. czekają nas zmiany systemowe, organizacyjne i finansowe.